sobota, 8 grudnia 2018

Ostatni są najwytrwalsi

Ahoj! Dzisiaj wpis specjalny, pierwszy raz postaram się zabawić w dziennikarza, i w miarę rzetelnie opisać wydarzenie, w którym brałem udział!
Jednak zanim to nastąpi, małe podsumowanie ostatnich dni. 
Po pierwsze premiera filmu pod tytułem "Świadkowie I Wojny Światowej w Muszynie". To efekt ciężkiej, wielotygodniowej zespołowej pracy. Efekt końcowy to zasługa Zuzy (Baba z Gór - polecam sprawdzić na FB), która była inicjatorem całego zamieszania, jak również Mateusza i Maćka, kamerzystów, montażystów, dźwiękowców z telewizji regionalnej "MuszynaTV". Do całego projektu zostałem zaproszony również ja, i przy ogromnym zaangażowaniu wielu życzliwych osób, film ujrzał światło dzienne! Tytuł mówi sam za siebie, a obejrzeć można go już na YT!

Pamiętacie mój wpis z 4 czerwca tego roku pod tytułem "Zgubić się, by się odnaleźć"??? Wspominałem tam o mojej wędrówce przez Beskid Niski. Wspominałem też o szalenie sympatycznej parze, Izie i Tomku których poznałem na szlaku. 
Nasze drogi znów się połączyły! Odwiedzili nasz mały Prowincjonalny Klub Podróżnika, by opowiedzieć o swojej przygodzie! Obydwoje pielgrzymowali szlakiem Świętego Jakuba do Santiago de Compostela. Sala pękała w szwach, a Iza i Tomek jeszcze długo po zakończeniu slajdowiska odpowiadali na pytania gości! Jestem przekonany, że nasze szlaki jeszcze kiedyś się skrzyżują! 

Po tym krótkim wstępie przechodzimy do meritum! 
Kiedy 5 marca 2013 roku Polscy Himalaiści zdobyli Broad Peak zimą, jako pierwsi na świecie, autentycznie cieszyłem się! Kiedy kilka godzin później na tej samej górze rozgrywał się dramat, kiedy Adam Bielecki oraz Artur Małek wrócili do obozu IV, a Tomek Kowalski i Maciej Berbeka walczyli o przetrwanie, trzymałem za nich kciuki, podobnie jak wielu Polaków. 
Nie znałem się, i nadal nie znam na Himalaizmie, ale gdy po powrocie do Polski ocalałych z tego ataku szczytowego, czyli Adama i Artura rozpętała się ogromna burza oskarżeń pod ich adresem, powiedziałem sobie w duchu - stop. Nie mam prawa ich oceniać, nie mam prawa oskarżać, czy też chwalić. Mogę ich tylko słuchać. Bo tego zimowego piekła, jakie panuje powyżej granicy 8 tysięcy metrów, nikt z nas nigdy nie poczuł. 
Kiedy dowiedziałem się, że Adam Bielecki odwiedzi Nowy Sącz ze swoją prelekcją, postanowiłem za wszelką cenę spotkać tego człowieka! Czytałem jego książkę, która zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Ciekaw byłem jak to jest balansować na krawędzi życia i śmierci. Jak to jest być tam, gdzie każdy dzień to walka o przetrwanie, gdzie proste codzienne czynności, urastają do rangi wyzwań, gdzie zawartość tlenu w powietrzu to zaledwie 1/3 mieszanki którą oddychamy na poziomie morza...

Jak się miało okazać, pierwszy sprawdzian wytrwałości przeszedłem próbując zdobyć bilet. Zainteresowanie spotkaniem przeszło najśmielsze oczekiwania organizatorów! 
Sala pękała w szwach, minuty wleką się niemiłosiernie, atmosfera napięcia jest wyczuwalna. Po krótkiej zapowiedzi na scenie pojawia się Adam! Zaczyna się opowieść, razem z nim wyruszamy w podróż. Podróż niezwykłą, bo początek miała już w dzieciństwie! Adam okazuje się bardzo dobrym mówcą, plastycznie rysując słowem swoje marzenia, przeżycia, walkę o szczyt! Już sam fakt tego, że w wieku około 10 lat marzył o górach wysokich, i konsekwentnie dążył do spełnienia marzeń daje do myślenia. 
Wspólne zdjęcie z Adamem.
  Słuchając jego opowieści można dostrzec istotny szczegół, w życiu ważna jest inspiracja, ale jeszcze ważniejsze jest tworzenie własnej legendy. Chodzi o to, by całego swojego życia nie opierać tylko cza czyiś doświadczeniach, by nie powielać cudzych dróg. Owszem, na początku jest to wręcz konieczne by zdobyć doświadczenie, jednak sztuką jest powiedzieć sobie "już czas iść samemu". 
Unikalne fotografie i filmy opatrzone komentarzem Adama, który nie szczędzi ciekawych anegdot, opowiadane prostym językiem, pozwoliły zwykłemu śmiertelnikowi przenieść się w świat gór najwyższych. 
Całość prelekcji była prowadzona chronologicznie. Od lat dzieciństwa, poprzez pierwsze nieśmiałe kroki w Polskich Tatrach, pierwsze wyjazdy zagraniczne, wyprawy komercyjne, po dach świata. Co istotne Adam bardzo rzetelnie starał się wyjaśnić kwestie podstawowe, jak chociażby pozyskiwanie funduszy na takie wyprawy. Nie trzeba być znawcą by dojść do wniosku, że Himalaizm czy chociażby Alpinizm to nie jest tani sport...
Poruszone zostały też te trudne tematy. Śmierć. Osamotnienie. Krytyka. 
Cienka granica między życiem a śmiercią powyżej 8 tysięcy metrów. Świadomość przejścia na tą "drugą stronę", gdzie już nie masz na kogo liczyć. Jesteś sam na sam z górą. Na tej wysokości nie uratuje Cię śmigłowiec, nie desantują się ratownicy. W danej chwili na całym świecie jest co najwyżej kilka osób które posiadają aklimatyzację, by w ogóle próbować osiągnąć taką wysokość!
To najbardziej ekstremalny, a jednocześnie najbardziej uzależniający sport. 
Co jedzą Himalaiści na dużych wysokościach? Adam już śpieszy z wytłumaczeniem. Najlepszy jest kisiel! Na dużej wysokości, przy małej ilości tlenu i ogromnym zmęczeniu, organizm samoczynnie ogranicza te funkcje życiowe, które są zbędne. Na przykład trawienie. Jedzenie = trawienie = spalanie (potrzebny tlen). Tlenu jest mało... Jak podsumował Adam kisiel jest najlepszy! Łatwo się przygotowuje, i smakuje tak samo w obydwie strony! 

Krytyka. Tutaj już nie są ważne Twoje predyspozycje fizyczne, wytrzymałość, aklimatyzacja. Krytyka spada na Ciebie i trafia do miejsca, którego nie jesteś w stanie ochronić. Trafia do Twojej głowy. Adam to chyba jeden z tych himalaistów, którzy musieli się zetknąć z tym problemem wielokrotnie. Na pewno nie było to przyjemne spotkanie. Tym bardziej na tle całego życiorysu tego człowieka, rysuje się postać niezwykle mocno ukształtowana. Można powiedzieć charakterna. Cała nasza wspólna podróż, dopiero w chwili gdy zbliża do zakończenia, wbija słuchacza w fotel. Konkluzja wszystkich dokonań, wzlotów i upadków, przebytych kilometrów, pokazuje jak zmienia się i kształtuje charakter człowieka. 
Zakończenie jest najważniejsze! Oto przed nami stoi gość, który jeszcze godzinę wcześniej opowiadał jak o mały włos nie zginą w Tatrach. Teraz, to doświadczony Himalaista, wiedzący czego chce, i jak to osiągnąć. Twardo stąpający po ziemi, opanowany i skrupulatny.
 Przyszedł czas na wspólne zdjęcia, autografy i pogawędki. Chyba nie muszę dodawać, że kolejka ustawiła się niezwykle długa. Cierpliwie przeczekałem ten czas. Ustawiłem się jako ostatni. 
- Ostatni są najwytrwalsi! - Skomentował z uśmiechem Adam. 
Taki był plan! Pogawędziliśmy trochę. On - zdobywca K2 latem, czy pierwszy zdobywca Broad Peak'u zimą. Ja - co najwyżej lokalny powsinoga szukający swojego miejsca. Chociaż... jest jedna cecha wspólna: chroniczny niedobór wysokości! Każdy na swój sposób.







   

sobota, 27 października 2018

Powsinogowa jesień

Dawno mnie tutaj nie było. Nie żebym nie chciał. Nie mogłem. To znaczy mogłem, ale nie miałem czasu. To znaczy miałem czas, ale nie na pisanie.  

Żeby pisać, to trzeba mieć na to jakiś pomysł. Historii znam wiele, kilometrów przebytych jest pod dostatkiem. Jednak moja natura nieustannie popycha mnie na szlak, w góry, doliny, gdziekolwiek. Dzięki temu wspomnienia są wyraźniejsze, czystsze, nacechowane subiektywnymi emocjami. 
No ale do rzeczy, co tu się wyprawiało przez ostatni miesiąc? 
Po pierwsze na przełomie września i października podjąłem się zamknięcia tematu, który prześladował mnie od dawna. W Gorcach powstały cztery wieże widokowe: Koziarz. Magurki, Lubań oraz Gorc. Odwiedziłem zaledwie dwie, i nie dawało mi to spać po nocach. Tak więc zarzuciwszy plecak, postanowiłem uporać się z tym jakże istotnym dla mnie problemem! 
Wieża widokowa na szczycie Gorca.
Jako pierwszy na cel obrałem Gorc. Szlak trochę nietypowy, czarny, który początek ma w miejscowości Szczawa. I tutaj oczywiście musiałem coś namieszać. Mówiąc krótko, nie mogłem odnaleźć jego początku. Nie zważając jednak na ten drobny szczegół, leśną drogą dotarłem na szczyt, powrót już czarnym szlakiem okazał się bezproblemowy. 
Została jeszcze ostatnia wieża na Magurkach, która została zdobyta już kilka dni później!
Wieża widokowa na Magurkach.
 I tutaj zatrzymam się na chwilę. Moim zdaniem, spośród czterech, właśnie ta zdaje się być najbardziej klimatyczna i urokliwa. Widok z jej szczytu znacząco nie odbiega od pozostałych, ale pobliskie hale, w połączeniu z szerokim grzbietem szczytu, nie pozwalają przejść obojętnie. 

Morze mgieł widziane z wieży na Magurkach.
 Z racji dość wczesnego ataku szczytowego, po raz kolejny natrafiłem na spektakularne morze mgieł, doskonałą przejrzystość oraz niezwykle wyraźną panoramę Tatr. Tutaj jeszcze jeden ważny szczegół. Zaledwie kilkaset metrów od wieży, podczas drugiej wojny światowej na przełęczy Pańska Przehybka rozbił się Amerykański bombowiec B - 24 J "Liberator", noszący nazwę "California Rocket".  Był to jeden z najpopularniejszych alianckich ciężkich bombowców drugiej wojny światowej. Porażająco skuteczny. California Rocket rozbił się 10 grudnia 1944 roku. Spośród 10 osobowej załogi, ocalało aż 9 lotników, poległ pierwszy pilot Wiliam J. Beimbrink. 
Miejsce katastrofy Liberatora. 
I na tym moi drodzy zamykam temat zdobywania wież widokowych, usytuowanych w Gorcach. Czuję, że kondycja jest naprawdę dobra! Początek października obfitował w kapryśną pogodę, ale to ledwo przez pierwsze kilka dni.

Wieczór był już dość późny kiedy zaparkowałem samochód na jednych z nowotarskich osiedli, mój stary kumpel ze studiów już na mnie czekał, ta rozmowa nie trwała długo, można by powiedzieć, że to czysta formalność, niemalże kurtuazja. Jedziemy na wschód, jedziemy w Biesy, wilcze góry, jak za starych dobrych lat. 

Noc w Bieszczadach jest tak ciemna, że bez latarki z łatwością możemy zejść z drogi, bądź odwrotnie iść jej samym środkiem, nie będąc tego świadomym. Noc w biesach jest naprawdę czymś wyjątkowym, a jednocześnie napawającym lękiem. Uczycie pustki i dzikości potęgowane jest zwłaszcza wtedy, gdy zdajemy sobie sprawę, że jedyny dźwięk jaki dociera do naszych uszu, to odgłos sekundnika w naszym zegarku. 
Było już naprawdę późno, gdy zaparkowałem pod niewielką drewnianą chatką w Procisnem. Moja baza wypadowa, zaufane miejsce które odwiedzam od bardzo dawna! Na szczęście w domku już ktoś na nas czekał, Ala oraz Sebastian, mega sympatyczni ludzie prosto z Łodzi, którzy również szukali wytchnienia. Jak się później okazało, "swój swojego zawsze znajdzie"! 
Szlakiem z Krzemieńca na Rawki. 
 
Powiem trochę nieskromnie, znam biesy. Przeszedłem te szlaki wielokrotnie, ale takiej jesieni jak w tym roku, nie widziałem nigdy. To była prawdziwa eksplozja barw! Coś jak wygrana w totka, jakby spośród 365 dni w roku, z zamkniętymi oczami trafić te najlepsze możliwe 4 dni, by wędrować tymi szlakami!
Leniwie na Wielkiej Rawce.
 Pogoda był wręcz letnia, a delikatny wiatr dawał przyjemne ukojenie. Przygotowany byłem jak co roku, mając nawet zimową kurtkę w bagażniku. Nie zabrałem krótkich spodenek - a tak by się przydały! :D 
To były naprawdę intensywne dni! Pobudka jeszcze przed świtem, kawa, śniadanie i szybko na szlak! Dziennie wraz z Łukaszem pokonywaliśmy około 20 kilometrów pieszo, praktycznie kończąc wędrówkę wraz z zachodem słońca.
Wielka Rawka
Wieczory natomiast spędzaliśmy w towarzystwie przyjaciół poznanych w naszym domku pośrodku niczego. Rozmowom nie było końca, a i wychylone co nieco powodowało, że tematy snuły się w nieskończoność!
Ścinka drzewa w Biesach trwa niemal cały rok.
 Nie było za wiele czasu, dlatego nie tracąc ani chwili odwiedziliśmy Małą i Wielką Rawkę, Krzemieniec, Tarnicę oraz przeszliśmy Workiem Bieszczadzkim do Źródeł Sanu.
Gdzieś u Źródeł Sanu.
Był czas na refleksje, był czas na odpoczynek, nie  było natomiast zasięgu! I bardzo dobrze! 
Tarnica w jesiennych barwach.

Wróciłem do obowiązków pełen satysfakcji z przebytych kilometrów, oraz faktu, że kilka dni później internet zalała fala dramatycznych doniesień o wielkim natłoku turystów w biesach! Po raz kolejny los się do nas uśmiechną, bo wędrowaliśmy niemal samotnie, nie spotykając zbyt wielu osób. 

Za oknem próżno doszukiwać się już oznak złotej jesieni. Czasu jednak u mnie nie za wiele. I dobrze, bo lubię stawiać sobie kolejne wyzwania! Niebawem premiera filmu który współtworzyłem. Preludium do dalszych działań! 
A góry? Góry będą ze mną zawsze!












 

niedziela, 16 września 2018

Kaliningrad, Gusiew, Jasnaja Polana część druga, ostatnia...

Świt był niezwykły... Gapiłem się chwile jak wryty za okno hotelowego pokoju na siódmym piętrze... Niby same blokowiska oraz wielki maszt przekaźnika radiowego. Ot, taki pospolity widok, a jednak przykuł moją uwagę na długo. 
Zdałem sobie chyba po raz pierwszy sprawę, że to co się dzieje, to nie sen. Dzisiaj już tak naprawdę dotarło do mnie, że jestem na terenie Federacji Rosyjskiej, a co za chwilę się wydarzy - tego nie wiem sam. 
Kawa, papieros, z hotelu wychodzi coraz więcej rekonstruktorów, moich towarzyszy. Autokary już czekają, zabieramy bagaże...

Ruszamy na wschód, a słońce rusza w górę. Jest naprawdę ciepło, i niezwykle pogodnie! Mijamy Gwardiejsk, Czerniachowsk... Moja twarz przyklejona do szyby... chłonę każdy detal, dom, las, chmury na niebie. Gdyby nie cyrylica której nie rozumiem, to całkiem możliwe, że nie odróżnił bym na pierwszy rzut oka Polskiego i Kaliningradzkiego krajobrazu. Czuje się tu naprawdę dobrze, swojsko. Pierwszy ważny postój mamy w Gusiewie, urokliwym miasteczku liczącym niespełna 30 tyś. mieszkańców.
Gusiew - pomnik ofiar I Wojny Światowej


Nieopodal Gusiewa podczas pierwszej wojny światowej doszło do znacznej wielkości potyczki wojsk Rosyjskich oraz Niemieckich. Miasto zostało poważnie zniszczone, jednak szybko stanęło na nogi. Oddajemy hołd ofiarom tych strasznych chwil, jest chwila na pamiątkowe zdjęcie. Moją uwagę przykuwa przepiękna cerkiew.

 Jednak gdy wracam do autokaru, zatrzymuję się przed witryną sklepu z różnymi metalowymi drobiazgami....
Ten IS2 z plakatu faktycznie stoi kilka ulic dalej! A my już w autokarze, czas goni, za kilka chwil mamy zameldować się w miejscowości Jasnaja Polana - historycznie Trakeny, i takiej nawy będę się trzymać.

Co tu się właściwie wyprawia? Już postaram się uściślić. Jedziemy na wschód by zostać tam zakwaterowani w historycznej stadninie koni. Jedzie nas spora grupa, na oko około stu rekonstruktorów. 
- Po jaką cholerę? 
 Już kolejnego dnia zainscenizujemy bitwę z okresu I Wojny Światowej. I taki jest motyw przewodni całego zamieszania, ale to dopiero za chwilę. 

Traken  jest przepiękny.... Potężne zabudowania dworskie, park, dawna stadnina koni... Niezwykłe to miejsce gdyż hodowlę rozpoczęto tam już 1732 roku! Tereny pod przyszłą stadninę zostały zmeliorowane, wzniesiono zabudowania. Hodowano tam niezwykła odmianę Konia Trakeńskiego. Skala zabudowań, oraz powierzchnia stadniny, robią kolosalne wrażenie... tylko jest jeden problem... Konia Trakeńskiego na chwilę obecną, w tym konkretnym miejscu, już nie spotkamy...
Park Dworski w Trakenie
 
Po drugiej wojnie światowej, stadnina upadła. Obecnie, tylko dwór w którym mieści się szkoła, nie rozpada się ze starości...

Zostajemy zakwaterowani na pobliskiej sali gimnastycznej, zaaranżowanej w starej ujeżdżalni koni. 
Traken jest niewielki, taka wioska na końcu świata, ponoć pięciuset mieszkańców. Jestem skłonny powiedzieć, że mniej. Jedziemy jeszcze na rekonesans pola bitwy. Słońce powoli zachodzi. Tak. To ledwie jeden dzień. Drugi dzień w Rosji. 

Wieczorem integracja! Zaserwowano nam piwo EB! Jedna puszka na głowę. 
 Pan z akordeonem intonował znane już "Kagda my byli na vojne", naszych kolegów z Rosji nie trzeba było namawiać, chóralny śpiew niósł się daleko...

Kończę zakładać owijacze na nogi, jeszcze tylko chlebak, pas główny. Wartko! Twarz ochlapałem lodowatą wodą. Zbiórka! 
Carska Armia podczas rutynowej porannej odprawy.
Dzień trzeci, jedziemy na pobliski pierwszowojenny cmentarz by wziąć udział w oficjalnych państwowych uroczystościach. Cmentarz przepiękny, ale zniszczony. Ślady kul na mogiłach są świadectwem, jak próbowano pamięć o Carskich rządach zatrzeć. Było to niewygodna historia dla nowych władz, które po drugiej wojnie światowej usadowiły się na Kremlu. 
 Chwila zadumy i ciarki na plecach, gdy zaintonowano Rosyjski hymn. W takich chwilach utwierdzam się tylko w przekonaniu, że rola rekonstruktora, ale też propagatora historycznej pamięci, ma naprawdę głębszy sens!

Przeładowałem, odstrzeliłem. Jest piękny...
Mosin... rok produkcji 1943. Wersja snajperska.
Taki dostałem. Takim mam walczyć. Amunicji hukowej w opór. Ładownice, kieszenie wszystko pełne. Widzowie tłumnie przybyli, kilku naszych skierowano do "artylerii". Ja i dwóch kolegów wspomożemy Pruski oddział! 
Rozpoczyna się musztra, gwałtownie przerwana niespodziewanym atakiem Kozaków. Ten impet i tumult... Około czterdziestu koni pędzi prosto na nas! 
Zbijamy się w okrąg, ładuję, strzelam, przeładowuje.... Cisza.... odjechali, serce wali mi jak szalone!
Teraz do przodu! Do ataku! Werble poganiają do żwawego marszu!
Rekonstrukcja walk w Trakenie.
 Wybuchy, przylegamy do ziemi, by za moment znów się podnieść! Akcja tak wartko się toczy, że nie masz czasu na logiczne myślenie. Nie udajesz, nie grasz, to wszystko jest naturalne. Krzyki, emocje, tumult, huk, strzał, dym, adrenalina... 
Przemy w górę, by zdobyć Rosyjskie umocnienia. 
Wtem słychać gromkie Hurrraaaa! Caracy ruszyli! 
Bagnet na broń, do walki! 


Carski oddział rekonstruktorów.
Już po wszystkim. Wygrali. Mieli wygrać, tak zadecydowała historia ponad 100 lat temu, tak i dzisiaj triumfowali. 
Znów jesteśmy kolegami, czas na pamiątkowe zdjęcia, uściski, serdeczności! 
I na nas już czas, kuchnia polowa jeszcze częstuje obiadem. Oddaje Mosina.
-Patronów (amunicji) brak! Melduję posłusznie. 
Dzień ustępuje miejsca nocy. Czas wracać, nasza wizyta w Rosji dobiegła końca. 
Żal było się żegnać... Tyle serdeczności nie zaznałem w żadnym kraju który dane mi było odwiedzić. 


Życie jest nieprzewidywalne. Serio. Gdybyś mi rok temu powiedział(a), że w Austro Węgierskim mundurze, odwiedzę kraj, o którym zawsze marzyłem.... nie uwierzył bym...
Kiedyś raper Adam Zieliński (Łona) dostał pytanie: "O co tak naprawdę chodzi w życiu?"
Odpowiedź brzmiała mniej więcej tak:
-W życiu chodzi o to, żeby od czasu do czasu, nie za często, bywać szczęśliwym.  





 










 

niedziela, 2 września 2018

Kogda my byli na vojne...

Miałem może 17 lat, kolega podrzucił książkę "Biała Gorączka" autorstwa Jacka Hugo - Badera... Opisał on swoją podróż przez Rosję, z Moskwy do Władywostoku. Podróż niezwykłą, nasyconą emocjami, wzlotami i upadkami, radościami i smutkiem zwykłych szarych obywateli Rosji. Kraju wielu sprzeczności, wielu kultur, terytorialnie niebotycznie wielkiego. 
Książkę pochłonąłem w mgnieniu oka, i od razu poczułem, że ten kraj już nigdy nie będzie mi obojętny. Później były kolejne reportaże Pana Jacka, pojawił się również nie kto inny jak Ryszard Kapuściński... Rosja jako kraj zafascynował mnie bez reszty. 
Nie ma co ukrywać, postawić nogę na Rosyjskiej ziemi, to było moje wielkie marzenie! I tu nie chodzi o żadne ideologie, politykę, czy też sentyment. Ten kraj jest zwyczajnie i niezwykle szalenie ciekawy! 
Miałem 17 lat, i pochłaniałem kolejne linijki tekstu o syberyjskich lasach, kolei Transwersalnej, Bajkale, Moskwie, białych nocach w Sankt Petersburgu, o mrozach tak wielkich, że pod samochodami ciężarowymi trzeba rozpalać ognisko, żeby olej nie zastygł na amen... Realnie nie marzyłem, że zobaczę choć skrawek tego "innego świata". 

Godzina 4:40 - gdzieś na Mazurach, nie wiem dokładnie gdzie, bo mi się trochu przysnęło. Nasz niezawodny Volkswagen t4 na gorlickich blachach połyka kolejne kilometry. Jeszcze tylko godzina, plus odprawa graniczna i będę już na terytorium Rosji, w Obwodzie Kaliningradzkim! 

Gdzieś na przełomie kwietnia i maja zadzwonił do mnie kolega z grypy rekonstrukcyjnej. 
- Jest wyjazd do Kaliningradu na rekonstrukcje pierwszowojennych walk, plus uroczystości państwowe na miejscu, jedziesz?
Czy ktoś z czytelników ma jeszcze jakieś wątpliwości? :)

Przed wyjazdem oczywiście musimy dostać wizę, ruble kupimy w na przejściu granicznym, chociaż płatność kartą jest jak najbardziej opłacalna ze względu na korzystny kurs. 

Samo przejście graniczne to formalność, plus naprawdę uprzejmi funkcjonariusze po stronie rosyjskiej (byłem bardzo zaskoczony, mając w głowie wspomnienia z Ukrainy)!

Mijamy posterunki graniczne i pędzimy do Kaliningradu, pierwsze wrażenia? Drogi gładkie jak blat stołu, infrastruktura niczym nie ustępuje europie środkowej! 
Pod wyznaczony hotel doprowadza nas taksówkarz, ponieważ samo miasto to naprawdę prawie metropolia. Zniszczone niemal doszczętnie podczas II Wojny Światowej, odbudowane od podstaw. Najważniejszy miejski ośrodek całego obwodu, siedziba władz, oraz przede wszystkim dowództwa Floty Bałtyckiej. 

Zostajemy zameldowani w jednym hotelu wraz z pozostałymi grupami rekonstrukcyjnymi, w sumie około 80 osób odtwarzających trzy armie z okresu I Wojny Światowej. Tak więc byli Prusacy, Rosjanie oraz Austro - Węgrzy (czyli nasza grupa, licząca 7 osób)! 
Widok na Kaliningrad z hotelowego balkonu. 

 
 Od tej chwili, podlegamy już pod dowództwo organizatorów. Dostajemy pół godziny na prysznic, oraz przebranie się w mundury. Zbiórka pod hotelem, zaczynamy przygodę na Rosyjskiej ziemi! W tym miejscu proponuję melodię towarzysząca nam przez cały wyjazd... 
 
 Wszytko dzieje się tak szybko, że zarejestrowanie każdego detalu jest niemal niewykonalne! W przeciągu kilkunastu godzin przeniosłem się najpierw 700 kilometrów na południe od mojego rodzinnego domu, a następnie ponad 100 lat wstecz! Maszerujemy kolumną przez to piękne miasto, mundury dopasowane i skrojone idealnie pod każdego uczestnika! 
Sobór Chrystusa Zbawiciela w centrum Kaliningradu. 
 
Miasto zachwyca! Wzbudzamy nie małą sensację wśród licznych przechodniów, chwila odpoczynku na obiad, to czas by pstryknąć pamiątkowe zdjęcia. Nasze mundury w kolorze chechtgrau przyciągają wzrok. 

Po szybkim obiedzie (podawany mistrzowski tradycyjny chłodnik) maszerujemy kolumną dalej, by wziąć udział w uroczystościach pod pomnikiem ofiar Wielkiej Wojny.
  
Upał daje się we znaki, kiedy musisz mieć cały czas na sobie pełne umundurowanie. Po zakończeniu części oficjalnej, możemy przebrać się już w cywilne ubrania by ruszyć dalej, nad morze Bałtyckie, do przepięknego kurortu Zielonogradsk. Tam spędzamy pierwszy wieczór na rosyjskiej ziemi. 
W autokarze śpiewom nie było końca, kokda my byli na vojnie intonowane przez dziarskich Carskich wojaków robiło kolosalne wrażenie! 
Molo w Zielonogradsku

 Ciepły wiatr i szum morza, szybko wynagrodził nam trud długiej podróży i dźwigania na sobie munduru. Zielonogradsk okazał się przepięknym nadmorskim miastem, pełnym urokliwych restauracji i małych lokalnych sklepików. Serdeczność napotkanych ludzi również zrobiła na mnie duże wrażenie. Kiedyś była to baza senatoryjna tylko dla wojskowych. Obecnie ten kurort położony nas mierzeją Kurońską jest chętnie odwiedzany przez turystów nie tylko z Rosji. Dzięki połączeniu kolejowemu z Królewcem (Kaliningradem) kiedyś mała rybacka wioska, mogła rozwinąć się bardzo szybko.

 Powoli udajemy się na miejsce zbiórki, za chwile autokar zabierze nas do hotelu w Kaliningradzie. W głowie mi aż huczy od emocji i przemyśleń. Wiem przecież, że to dopiero preludium, początek, start, pierwsze kroki! 
Urokliwe uliczki Zielonogradsku
 
Myśl co wydarzy się w kolejnych dniach, nie pozwalała mi spokojnie zasnąć. Wszak mieliśmy już pożegnać Kaliningrad i ruszyć bardziej na wschód w kierunku Gusiewa i Trakenu! Jeszcze ostatnie spojrzenie na Kaliningrad, wdech powietrza, tak spełniam swoje marzenie! 


środa, 18 lipca 2018

Dowód (Bardzo) Osobisty

Zanim zaczniemy... Odszukaj proszę swój dowód osobisty. Masz? Obejrzyj go zatem dokładnie. 
Twoje zdjęcie, nie lubisz na nie patrzeć, albo wręcz przeciwnie! Znajdziesz swoje dane, numer PESEL i kilka innych przydatnych informacji. 

Dobrze, zatem wyruszamy tam gdzie nogi poniosą! 

Dzień jest naprawdę piękny, obłoki białe niczym cukrowa wata leniwie przesuwają się po niebie. Jestem w Jurkowie, sercu Beskidu Wyspowego. Co raczej nie jest powodem do dumy, nie posiadam mapy tego pasma górskiego. Sprawdziłem szlak na telefonie, zapisałem potrzebne informacje. Cel był jeden - Mogielica! Szlakiem niebieskim... O tu, zaraz za mostem, miałem skręcić w prawo... nie. Nie, nie nie. Coś schrzaniłem. Wracam zatem do punktu wyjścia, i jeszcze raz analizuje wycinek mapy... Wtem jak z podziemi drogę zajeżdża srebrny Fiat Panda! Starszy Pan kierowca, zagaja gdzie idę?
-Na Mogielicę, tutaj gdzieś zaczyna się niebieski szlak... Może Pan wie gdzie, bo za mostem nie mogę go odnaleźć.
Kierowca ani myślał udzielać mi topograficznych informacji. Jednak w działaniu był bardzo konkretny i stanowczy. 

-Wsiadaj Pan, ja Pana zawiozę wyżej. Tam jest taka droga na skróty... Albo nie! Tam jest też jakiś inny szlak, szybszy, po co tracić czas! 
Nie odmawia się w takich sytuacjach, chciałem przygodę, to będzie przygoda! Wsiadam, zapinam pasy, ruszamy! 

Kiedy miałem kłopoty, kiedy coś mnie przytłaczało, kiedy nie miałem siły, żeby poradzić sobie z piętrzącymi się problemami, zawsze z tęsknotą wyglądałem na góry. Zawsze pomagało! Dlaczego? Bo one są niezmienne, i co by się nie działo te szlaki cierpliwie będą na Ciebie czekać. Przyjdzie ten dzień, kiedy na nie wrócisz, docenisz ich wartość jeszcze bardziej! 

Starszy Pan wypytuje mnie skąd jestem, co tutaj robię. Gadka klei nam się bardzo dobrze! Szybko odnajdujemy wspólne tematy. Gawędzimy o pierwszej Wojnie Światowej! A co! Mój rozmówca był biegły w tym temacie i znał historię swojej małej Ojczyzny! Jego samochód dzielnie pokonywał strome podjazdy. W mgnieniu oka byliśmy "na miejscu"! Przynajmniej tak oznajmił kierowca. Ja jeszcze wtedy nie podzielałem jego entuzjazmu...

Twój dowód osobisty mówi o Tobie wszystko. Nawet to, co próbujesz skrzętnie ukryć. Mówi kim jesteś, gdzie się urodziłeś/urodziłaś. I już w tym miejscu, dociekliwy rozmówca, może zadać pytanie, co to za miejsce, i co Cię sprowadza w inne zakątki Polski czy świata. I nic bardziej nie irytuje mnie w takiej chwili, jak zwykłe pozerstwo i udawanie kogoś innego. Bo to skąd pochodzisz drogi czytelniku, jest Twoim największym powodem do dumy! Bo to jest Twój dom, Twoja mała ojczyzna, i nie wymażesz jej ze swojego życia nigdy! Twój dowód osobisty Cię zdemaskuje. 

Żegnam machnięciem ręki, dobrodusznego Pana, który jak się okazało bardzo mi pomógł! Jestem na Przełęczy Edwarda Rydza - Śmigłego. Stoję na w miejscu ochrzczonym krwią walczących Legionów Polskich podczas I wojny Światowej, a dokładnie Operacji Łapanowsko - Limanowskiej.
Tutaj odnajduje szlak zielony, i chociaż tabliczka informacyjna uparcie twierdzi, że na szczycie będę za dwie godziny, to ani mi się śni uwierzyć jej na słowo! Nie uwierzycie jak tego mi brakowało. Na szczyt prawie wbiegłem, czas operacyjny - jedna godzina! Teraz pora poleniuchować...
Mogielica to przede wszystkim najwyższy szczyt Beskidu Wyspowego (1170 m n.p.m.), zaliczana do Korony Gór Polski, posiadająca 20 metrową wieżę widokową, oddaną do użytku w 2008 roku. 
To również teren działań podczas obydwu wojen światowych. Podczas tej drugiej, pobliskie polany były wykorzystywane jako miejsca zrzutów zaopatrzenia dla walczących partyzantów. 
Mogielica nazywana jest również przez miejscowych "Zapowiednicą", ponieważ tuż przed burzą, nad wierzchołkiem gromadzą się czarne chmury, zapowiadające zmianę pogody. 

Odnajduje niebieski szlak, i wracam powoli do Jurkowa... Piękny to był dzień. Taki który na pewno pozostanie w pamięci. Szedłem sam, i układałem sobie w głowie wszystko od nowa. Zmieniło się wiele, chociaż tak naprawdę nie zmieniło się nic! Jestem znów na szlaku i cieszę się tym ze wszystkich sił! :)
Z Mogielicy na koniec świata.


Przełęcz Edwarda Rydza - Śmigłego
Miejsca upamiętniające Legiony Polskie walczące tu, w 1914 roku.


To mój dowód bardzo osobisty. To mój szlak którym idę już ładnych parę lat. To mój dom, to moja rodzina i przyjaciele. To moja pasja. To literki i cyferki zapisane na plastikowej karcie, których nigdy nie będę się wstydził!

poniedziałek, 4 czerwca 2018

Zgubić się, by się odnaleźć.


Lubię wytrawne wino, podobnie jak uwielbiam wytrawne podróżowanie, i niebanalne miejsca wycieczek. Nie przepadam za winem słodkim, podobnie jak odrzucają mnie cukierkowe miasta, bogate dzielnice, suto zastawione stoły modnych knajp. 
Miłośnik słodkich win, tylko skrzywi się, czując cierpki mocno wytrawny smak w ustach. Podobnie postąpi ten od win wytrawnych czując słodki aromat. Można jeszcze pójść na kompromis, wybrać coś półsłodkiego, ale pełnej satysfakcji nie odczuje nikt. 

Czuję, że coś się za chwile urwie. Nie wiem. Koło się urwie, czy po raz kolejny zgubię wydech. Kiedyś sobie sprawie terenówkę. Jedno z moich wielkich niezrealizowanych marzeń! Tymczasem drogę z Jaślisk do Lipowca pokonuję z zawrotną prędkością, momentami dając upust fantazji, i przekraczając 10 km/h. Co jest takiego niezwykłego w tym Lipowcu? Na pewno liczba stałych mieszkańców! Oficjalnie zameldowane są 3 osoby! W roku 1880 stałych mieszkańców było 580... Później to już pasmo nieszczęść. Najpierw front wschodni pierwszej Wojny Światowej spustoszył te tereny. Gdy już wróciła względna "normalność", wycofujący się Niemcy podczas II WŚ zniszczyli ponad 60 zabudowań wioski... Mieszkańcy po nachalnej agitacji Radzieckiej Komisji Przesiedleńczej wyjechali na wschód... Dzieła dopełniła sotnia Hrynia, paląc to, co się ostało. Lipowiec przestał istnieć. Odrodził się już jako Państwowe Gospodarstwo Rolne, życie na moment jeszcze wróciło. Ale już był to sztuczny twór. PGR upadł.  

Opuszczone zabudowania PGRu w Lipowcu.   

Człapie sam prze tą opuszczoną dolinę. Czuję tylko krople potu na skroni. Co chwila zdejmuje kapelusz, przecieram czoło, słońce praży niesamowicie. Tylko ten las. Ten las nie jest jak każdy inny. I ta dolina też nie. Drzewa gęsto pokrywają szczyty, ale dno doliny jest z nich zupełnie ogołocone, pokryte bujną łąką. Już się domyślasz? 
To nie przypadek. Kiedyś tam gdzie teraz rośnie trawa, stały domy. Dolina została wykarczowana, by móc zbudować zagrody, oraz pozyskać tereny uprawne. Teraz gdy to co materialne przeminęło, tylko granica lasu jest wyznacznikiem życia które niegdyś tu tętniło.  
Tutaj też możemy odnaleźć ślady Andrzeja Stasiuka! Czy ten znak jest na cześć jego książki "Jadąc do Babadag"? Tak mniemam! :) 
I gdy już tak bardzo się gubisz. Odpływasz daleko od biegnącego świata, idziesz niemal schematycznie przed siebie... nagle, słychać znajome górskie przywitanie! CZEŚĆ! Tak oto na mojej drodze pojawia się Iza i Tomek! szalenie sympatyczna para! Wędrujemy w tym samym kierunku, szukamy tego samego - świętego spokoju! Gawędziło nam się wybornie! O Łemkach, o górach, o historii, pasji, odkrywaniu takich miejsc ja to! Iza wędrowała szlakiem Świętego Jakuba, Tomek ma taką podróż odbyć niebawem. Jeśli to czytacie, to wiedzcie, że trzymam mocno kciuki! 
Tymczasem rozstajemy się na granicy Polsko - Słowackiej. Nie idę dalej. Powoli zawracam, chcę jeszcze nacieszyć się dzikością tego miejsca. Tak oto zatrzymuję się w wiosce Czeremcha...
Jej historia bliźniaczo spaja się z losami Lipowca. Niszczona podczas obydwu wojen, wysiedlona...
"Graniczny" krzyż. 

Kto oglądał  "Wino Truskawkowe" ten wie, gdzie jeszcze można poczuć Czeremchowy klimat! 
Wracam powoli, odnajduję się. Niema nic bardziej wytrawnego, niż Beskid Niski. uwielbiam te miejsca, bo nic nie jest podane na tacy. Kiedy chcesz zrozumieć ich piękno, musisz wpierw dać coś od siebie. Już sam fakt, przybycia do takiego miejsca jak Lipowiec, świadczy o sporej fantazji!

Lubię wytrawne wino. Jest cierpkie, czasami kwaśne. Jednak kiedy się skupisz, poczujesz jego potężny aromat, kompozycję dymu, czerwonych owoców, tanin. Wszystko zależy od szczepu, winnicy, gleby, beczki. Lubię wytrawne wino, bo nie jest banalne i proste!



poniedziałek, 7 maja 2018

Młodość w kolorze hechtgrau


Kilka, może kilkanaście metrów ode mnie łupło tak mocno, że aż zadzwoniło mi porządnie w uszach. Nagle słońce niemal zgasło, skryło się za potężnym pióropuszem dymu oraz ziemi wyrzuconej w powietrze. Leżę w trawie i przyciskam tylko mocniej głowę do ziemi. Jeden... dwa...trzy... czteryyyy i tylko czuję jak ta przed momentem szybująca w górę masa pyłu opada na mnie z impetem, niemal przysypując zupełnie. Głosy, krzyki, ferwor, podnoszę się zwinnie i przeskakuję o kilka kroków do przodu. Po prawej stronie grupa żołnierzy jednocześnie i wypala salwą wprost w kierunku Carskich okopów! Ciężkie karabiny maszynowe terkoczą jak oszalałe! Znów daje o sobie znać artyleria! Kocioł! Leżę w trawie, próbuję przeczołgać się trochę wyżej, moi kompani są obok, czas na atak! 

Krawcowa naprawdę zna się na swojej robocie. Gdyby urodziła żyła w tamtych czasach, to zapewne nie jedne Austro - Węgierski szwej, paradował by w mundurze z pod jej ręki! Czekałem cierpliwie na swoją kolej i jest! Powoli zakładam poszczególne elementy munduru. Spodnie koniecznie z szelkami, owijacze, koszula biała, bluza z rakowymi wyłogami, pas główny przyozdobiony piękną klamrą z dwugłowym orłem. Do tego ładownice, bagnet, chlebak, manierka. Buty - brązowe opinacze z demobilu i koniecznie charakterystyczna czapka z bączkiem!   

O co tak naprawdę chodzi? W 1915 roku pod Gorlicami rozegrała się jedna z najkrwawszych bitew I Wojny Światowej na froncie wschodnim. Armia Austro - Węgierska wpierana przez Cesarstwo Niemieckie, skutecznie aczkolwiek bardzo krwawo odparła siły Imperium Rosyjskiego przesuwając linię frontu stopniowo coraz bardziej na wschód. Front Rosyjski został przerwany, a kontrofensywa nie została nigdy przeprowadzona. Tereny Galicji zostały usłane setkami żołnierskich cmentarzy, skrytymi nieraz gdzieś w lasach Beskidu Niskiego. Gdy już natrafimy na któryś z nich, odgadniemy bez trudu istotę tego tekstu. Na wielu tabliczkach, choć imiona zostały zapisane w języku niemieckim, nazwiska poległych zmienić się nie dało. Tam pochowano tysiące Polaków, wcielonych czasem siłą, a czasem jako ochotników do armii zaborczych!
Gwizdek! Dowódcy tak dają znak, by ruszyć przed siebie. Wszystko niemal jak wtedy, 103 lata temu. Chociaż to rekonstrukcja Bitwy pod Gorlicami, to adrenalina daje o sobie znać. Ruszam! Stosy siana płoną, w ręku trzymam rosyjskiego Mosina. Tylko właśnie ta broń trochę się nie zgadza. Austriacy używali Mannlicherów. Strzały, huk, artyleria, skwar. Otwieram zamek i ładuję karabin amunicją hukową. Celuję.... Muszka....szczerbinka... strzał... kolba z impetem odbija się od mojego barku. Momentalny pisk w uszach. Otwieram zamek, łuska wyskakuje w powietrze... lufa karabinu staje się coraz bardziej gorąca. Ładuje i podbiegam do zasieków. Koledzy są obok mnie, tylko dobrze wymierzyć... strzał!


Bo kto o nich ma mówić? Kto ma przypominać? Muszę to robić ja, ale również i TY! Bo to wydarzyło się na terenach NASZEJ małej Ojczyzny.... Chylę czoła przed prawdziwymi pasjonatami z Grupy rekonstrukcji Historycznej Gorlice 1915, którzy od 7 lat, co roku w ogromnym trudzie i poświęceniu własnego czasu, przygotowują rekonstrukcje tej wielkiej bitwy... Rok temu byłem widzem. Teraz mogłem stanąć ramie w ramie razem z nimi... to dla mnie ogromne wyróżnienie.
Sama rekonstrukcja, to szczypta aktorstwa, trochę udawanego bólu. Świetna lekcja historii i przyjaźnie z ludźmi o podobnych zakręconych pasjach co Twoja! Rekonstrukcja jednak kiedyś się kończy, widzowie wracają do domów, karabiny zostają zdane... Zanim jednak zdjąłem mundur, przypomniałem sobie wielokrotnie powtarzaną sekwencję. Zamek, nabój, ryglowanie, mierzenie i strzał... Jak łatwo jest strzelić... Jak ciężko walczyć o to, by nigdy do takiego prawdziwego strzału dojść nie musiało i jak łatwo jest zapominać o tym, co w Galicji wydarzyło się naprawdę...

środa, 25 kwietnia 2018

Do trzech razy sztuka.

Mówią: "Do trzech razy sztuka". Tak żebyś nie zniechęcił się po pierwszym, czy drugim niepowodzeniu. Moim zdaniem "sztuka", zaczyna się gdy robisz coś po raz dziesiąty, dwudziesty, setny, nie zniechęcając się, a wręcz czerpiąc z tego nieustającą satysfakcję! 
Tak zastanawiałem się, o czym tym razem napisać. Ostatnio górskich wyzwań i tułaczki u mnie, nie za wiele. Mógłbym odgrzać kotleta, i opowiedzieć jakieś swoje wspomnienie, czy którąś z przygód, które już dawno za mną. Jednak to jeszcze nie czas na to, może kiedyś, ale nie teraz.
Tak snułem się przez korytarze swojego nowego miejsca pracy. Pomysł przyszedł totalnie niespodziewanie! Do rzeczy! 

Moja pamięć jest dziwna, niby nie jestem wzrokowcem, a niby jestem. Mógłbym pokreślić wszystkie notatki kolorami tęczy. Nic to nie da. Jak coś nie chciało wejść do głowy, albo ja nie chciałem żeby weszło, to kolory na nic się zdawały. Za to kiedy jestem w górach, mój mózg podświadomie zapamiętuje setki szczegółów, drobnych, nieznaczących punktów. Mimowolnie moje oczy przyswajają widoki drzew, kamieni, polan czy strumieni. I kiedy po nawet długim czasie, ponownie odwiedzam jakiś szlak, retrospekcja zdarzeń, z jego poprzedniego przejścia układa się sama. Nie potrafię tego racjonalnie wytłumaczyć. Nie wiem nawet czy w adekwatny sposób wyrażam, to co dzieje się w mojej głowie, pisząc o tym. Po prostu idę, i już wiem, że za tym drzewem, to jeszcze około 20 minut do szczytu, a za tą polaną będzie rozwidlenie. 
Każdy z nas ma takie swoje ulubione miejsce, bądź miejsce z którym jest sentymentalnie związany. Miejsce które odwiedził wielokrotnie, i chociaż zna je na pamięć, lubi tam wracać. Może to jakiś szczyt, może budynek, kawiarnia, park, kamień nad rzeką... 
Ktoś mógłby teraz wysnuć tezę, że skoro tak kocham Beskidy, to takie moje ulubione miejsce musi znajdować się właśnie w tych górach. I otóż moi drodzy... nie!
 Miejsce, właściwie szczyt, który odwiedziłem już dziesiątki razy, o każdej porze roku, zarówno w dzień, jak i nocą. W upalnym słońcu oraz ciężkich deszczowych chmurach, a nawet w totalnej mgle, to Trzy Korony w Pieninach! Taki paradoks. Z drobnymi wyjątkami, zawsze wdrapuję się od strony Krościenka. 
Co ja nie wyprawiałem już na tym szlaku... przeżyłem tam naprawdę wiele... Była totalna ślizgawka, na mocno zmrożonym śniegu, tam też uczyłem się popranie chodzić w rakach. Było siedem czy osiem wyjść nocnych, by podziwiać wschód słońca. Były wielokrotne próby bicia własnego rekordu wyjścia, w jak najkrótszym czasie... Nie policzę ilu znajomych tam wprowadziłem, ilu ludzi na tym szlaku poznałem... Tak naprawdę nie wiem ile razy sam zdobyłem ten szczyt. 
Dlaczego tam wracam... No bo jakoś tak! Bo jest to przyjemny szlak, bo mam blisko, bo mogę szybko zdobyć jakiś naprawdę ładny szczyt, a resztę dnia poświęcić obowiązkom.... Bo nie wyobrażam sobie roku bez zdobycia 3K. 

Nie jest, to dla mnie jakiś mega wyjątkowy szczyt, ale lubię tam wracać. 
Wschód Słońca nad pasmem Radziejowej.
Wymarzone morze mgieł...

Morze mgieł widziane ze szczytu,
Kiedyś uparłem się, by zobaczyć słynne morze mgieł. Zjawisko niezwykle rzadkie, dające poczucie gdy jesteś na szczycie, że wspiąłeś się ponad chmury. Podejmowałem sześć prób nocnego wyjścia, by o wschodzie słońca ujrzeć, ten wymarzony widok. Udało się za siódmym razem. 
Czas na podsumowanie. Idź wędrowcze i nie zniechęcaj się ani na chwilę! Bo naprawdę nigdy nie zobaczysz sobie znanych szlaków w dokładnie taki sam sposób jak dzisiaj. Nigdy Twoja wycieczka nie będzie odbiciem jak z kalki, tego co było! Bo to właśnie jest natura, to właśnie są nieposkromione góry. I jeśli kochasz, to wracaj! Nie patrz na to co robią inni, nie patrz na to, co w tym sezonie "warto zdobyć". Bo wędrówka ma sprawiać radość Tobie, nikt za Ciebie nie wyleje litrów potu, by zdobyć szczyt!

sobota, 31 marca 2018

Nowy kierunek

Strasznie zimno. W dodatku wiatr potęguję odczucie chłodu. Ściągam rękawiczkę tylko na chwilę. Pod kurtką, w kieszeni na sercu schowaną mam niewielką busole, w ciemnozielonym kolorze. Wyciągam ją, otwieram wieczko. Igła delikatnie się kręci, jeszcze nie wie jaki kierunek wskazać. Kładę kompas w rogu mapy. Określam kierunek marszu. 

Z geografii znamy cztery podstawowe kierunki geograficzne. Nawet jeśli nie potrafimy ich odpowiednio użyć, to na "chłopski rozum" możemy wędrować palcem po mapie, w cztery podstawowe strony świata. Tak naprawdę bardzo uproszczając. Możemy też spojrzeć w niebo, dostrzec przelatujący samolot. Człowiek jednak własnymi siłami nie dostanie się w przestworza. Nie mamy skrzydeł. 

Jest bardzo późno, chyba już po północy. Omijamy autostradę, żeby uniknąć bramek. To już Śląsk. Totalnie nie wiem gdzie jestem. Miejscowość nazywa się chyba Lędziny. Irek zna te tereny dużo lepiej. Droga tak wąska, że jeden samochód ledwo się na niej mieści. Wyminięcie rowerzysty było by problemem. Pnie się dość mocno w górę. Szczyt. Kościół. Zastygam. 

Czarne złoto, wungiel, czy też węgiel. Kopalnie, huty, cegielnie, przemysł ciężki. Silesia, zlepek tak wielu różnych miast, tak naprawdę jeden wspólny organizm. Setki bloków, zurbanizowany krajobraz połączony z wszechobecną zielenią. Ulice, aleje, torowiska, niczym żyły i aorty jednego ciała. Chcesz odnaleźć serce? Ono jest. Potężne, ponadczasowe, tak piękne, że wielu oddało dla niego swoje życie... Musisz wpierw jednak odnaleźć do niego drogę. Kompas na nic się nie przyda. to nowy kierunek. Piąta Strona Świata jak rapował Miuosh. Jest tuż po Twoimi stopami. Musisz ruszyć pod ziemię...

Lędziny, już po północy. Stoję jak wryty. Odpalam papierosa. Pod moimi stopami bezkres świateł. Gdzie nie spojrzę, na horyzoncie malują się kominy. Tak charakterystyczne, bo podświetlone na czerwono. Jestem blisko serca. 

Pod stopami kamienie i ziemia, wymieszane z węglem. Tak naprawdę to nawet ta ziemia już przesiąkła czarną barwą. To hołda. Nie znam się za dobrze na kopalnianej rzeczywistości, jednak hałda/hołda , to taki odpad z urobku. Zbędna, nie nadająca się do niczego masa. Powstała podczas drążenia nowych tuneli/chodników. Powstała jako efekt uboczny oczyszczania wydobytego węgla - czarnego złota. Hołda.... to taka sztuczna góra... wiele tysięcy ton niepotrzebnej materii, składowane w pobliżu kopalni. Jeszcze jedna ważna cecha hołdy. Ona żyje! Rośnie! Płonie. Gaśnie. Wypuszcza z siebie kłęby dymu. Chłonie wodę, by na chwilę uspokoić swoją naturę. Ziemia wyrwana z podziemi. 

Piękno jest tak bardzo subiektywne. Każdy jeden człowiek mógłby je zdefiniować w inny sposób. Czy tak industrialny krajobraz może być piękny? Może. Spójrz na to z innej strony... Jak wielka musi być determinacja człowieka, by odkryć piątą stronę świata! By ruszyć w głąb ziemi. Jak wielka potrzebna jest wiedza, by wydrzeć ten schowany przed oczami skarb. 


Dla ilu ludzi kopalnie, elektrownie, węgiel stanowi tu całe życie? Dla ilu to rodzinna tradycja, gdzie górniczy mundur jest relikwią najświętszą? Ile rodzin z nienawiścią spogląda na każdy górniczy szyb? Bo mąż, ojciec zjechał pod ziemię ostatni raz, i już spod niej nie wrócił. Dla ilu ten industrial to sens życia? Dla ilu to pasja? Dla ilu to największa porażka? Dla jak wielu, to blizna? Kto dostrzega w tym piękno, a kto dymiące potwory?
Musisz zlepić te różne pytania w całość. Weź je ze sobą na szczyt hołdy, przemyśl je. Dostrzeżesz piękno tych miejsc.

To co skryte dla oczu jest najpiękniejsze. Szkiełko i oko nie pozwolą Ci dostrzec tych setek kilometrów tuneli, wydrążonych pod ziemią przez człowieka... Ale one tam są! Piąta strona świata.
KWK Kostuchna

W zasięgu ręki Kopalnia Węgla Kamiennego Kostuchna. Początek drogi serca. W dół. Masz ciepłą wodę w kranie? Na Twoim biurku stoi zapalona lampka? Bardzo prawdopodobne, że ktoś właśnie w tym miejscu ruszył w dół. Dla Ciebie. Czy wrócił? A może tym razem Ziemia upomniała się o zapłatę? Nie wiem...